Są takie środowiska, które lobbują trend pisania na skróty. Pisanie na skróty występuje wtedy, kiedy pisarz stara się upodobnić język pisany do języka mówionego. Mowa rządzi się swoimi prawami i uzasadnione jest powiedzieć w rozmowie między ludźmi, iż:
– Widzisz Adama i Ewę? Oni się kochają.
To mówi Zenek do Edyty. Zenek Edytę zna od dawna. Studiowali razem, choć na innych kierunkach, teraz pracują w jednej firmie, choć na innych stanowiskach. Dogadują się świetnie, bo znają swoje upodobania oraz antypatie. Wiedzą też, o czym lub o kim mówią. Jeśli komentują coś w tak prosty sposób, to znaczy, że znają nie tylko Adama i Ewę (widzą ich codziennie w pracy, widzą ich zaloty, taniec godowy), ale też wiedzą, że mogą dokładnie to do siebie powiedzieć. Nie muszą opisywać całej sytuacji, przedstawiać historii relacji Adama z Ewą, wyprowadzać dowody na poparcie swoich słów. Oni to WIEDZĄ. Mogą więc mówić skrótem – jest tak, a tak. W domyśle – bo przecież widziałeś/aś sam/a, jak to z tym Adamem i Ewą było od dawna. Oczywiście mogą się mylić, ale według nich jest to po prostu prawda, będą więc za nią optować.
Czemu w tej prostej wypowiedzi dialogowej tkwi według mnie głęboka wina pisarza używającego tak prostych środków do opisu rzeczywistości odautorskiej?
Bo o ile w mowie uchodzi robić skróty myślowe (służą one ekonomii myślenia oraz oszczędzeniu czasu na komunikację – mowa musi znaleźć najbardziej efektywny sposób do przekazania treści), o tyle w pisaniu nie. Dlaczego nie?
Zróbmy mały eksperyment myślowy.
Wyobraź sobie, Czytelniku, że faktycznie znasz Adama i Ewę. Dowolnego Adama i dowolną Ewę. Mają się oni według Ciebie ku sobie dość znacząco. Na tyle, że choć nie zostali jeszcze parą, to ewidentnie do tego dążą.
A teraz wyobraź sobie, że wychodzisz na ulicę, zagadujesz pierwszego z brzegu przechodnia i mówisz mu:
– Widzisz Adama i Ewę? Oni się kochają.
Widzisz już, Czytelniku, do czego dążę?
A teraz odwróćmy role. Wyobraź sobie, że jesteś tym przechodniem, pierwszym z brzegu. I podchodzi do Ciebie ktokolwiek mówiąc Ci:
– Widzisz Adama i Ewę? Oni się kochają.
Jak się z tym czujesz? Co robisz?
Powiem Ci, jak ja się czuję. I co robię.
Czuję się dziwnie. Względnie – czuję się zaszczuty, prowokowany. Czuję się przestraszony, bo podchodzi do mnie nieznany mi gość, by powiedzieć mi jakąś bzdurę o ludziach, o których nie mam pojęcia. Nie mam też pojęcia, czy oby na pewno mówi mi o jakichś konkretnych ludziach, nie zaś głosach w jego głowie.
Robię zaś jedno z trojga:
1. Odpowiadam:
– No spoko, cześć, miłego dnia!
Po czym najzwyczajniej w świecie oddalam się strategicznie, nie zapominając o oglądaniu się za siebie.
2. Oddalam się strategicznie, nie zapominając o oglądaniu się za siebie.
3. Daję mu w mordę, bo czuję się zagrożony, a w takiej sytuacji pewniej mi wyprzedzić niebezpieczeństwo. Najlepszą obroną jest atak.
Każdy pisarz przychodzi do czytelnika jak ten przypadkowy koleś do pierwszego z brzegu przechodnia. Żaden pisarz nie zna swojego czytelnika. Pod tym pojęciem mam na myśli ogół wszystkich, którzy przeczytali dany utwór. Ja osobiście znam kilku swoich czytelników, ale nigdy do głowy mi nie przyszło, abym miał pisać tak, jak z nimi rozmawiam. Gdybym tak robił, wyglądałbym jak wariat dla pozostałych czytelników. Podczas pisania więc nie znam żadnego z moich czytelników, dzięki temu nie ulegam presji używania mowy, zamiast pisma.
Nie lubię chodzić na skróty. Nie lubię literatury, która chodzi na skróty. Nie lubię prostych, szybkich zdań, które od razu wykładają mi kawę na ławę. Czuję wtedy, że się mnie nie docenia jako czytelnika. Jeśli autor nie pozostawia mi przestrzeni do rozmyślania nad tym, co właśnie napisał, nie lubię tego autora.
Oczywiście od tej reguły są wyjątki, ale o tym za moment.
Spójrzcie na takie właśnie proste, szybkie, skrótowe zdania:
„Lidia polubiła Olę, gdyż opieka nad małą była niezbyt skomplikowana”.
„Marcin uważał Martę za piękną dziewczynę, więc zaprosił ją na randkę”.
„Mógł się spóźnić, więc wziął taksówkę”.
„Wyjął broń i zaczął strzelać”.
„Przeraziło go to”.
To są przykłady tego, jak zwykle nie należy pisać. Oczywiście te zdania są perfekcyjnie poprawne i nie sposób uniknąć ich wszystkich w toku długiej opowieści. Skrótowce przydają się, gdy nie autor nie chce, aby jakaś wypowiedź zdominowała opowieść, aby odciągnęła uwagę od rzeczy istotnej. Zwykle są one konieczne, ale nie są celem samym w sobie.
Gdy opisuje się bójkę, lepiej nie pisać:
„Grzegorz zacisnął pięść, przeczuwając nadchodzące zagrożenie. Dwie godziny wcześniej ta sama dłoń głaskała połyskujące włosy Beaty i lepiej byłoby prawdopodobnie, aby tak zostało. Rzeczywistość okazała się jednak inna, brutalna oraz zaskakująca. Przechodziła płynnie z lekkości bytu w ciężkie skurwysyństwo codzienności ulicznej. Na ulicy nikt nie może czuć się bezpiecznie – pomyślał Grzegorz”.
O wiele lepiej przydałoby się kilka skrótowców, dwa-trzy krótkie zdania-bomby, które przyspieszą akcję, prawda?
Ale to przecież całkiem niezły fragment, nie sądzicie? Wprowadza od razu pole do rozważań nad bohaterem oraz jego życiem wewnętrznym. Czytelnik dowiaduje się, że bohater-Grzegorz jest w istocie wrażliwym facetem i darzy uczuciem swoją potencjalną wybrankę-Beatę, która musi być fajną kobitką, skoro ma połyskujące włosy, do których głaskania dłoń sama się garnie. Jednocześnie Grzegorz jest w emocjonalnym rozkroku, bo oto w tej właśnie chwili zaciska pięści, przygotowując się do bitki, w której tak naprawdę nie chce uczestniczyć, ale przecież będzie, bo musi.
A gdyby tak teraz, tuż po tym fragmencie, rzucić mocnego skrótowca?
„I właśnie w tej chwili typ rozkurwił mu nos”.
Można by się spytać, po co ta agresja słowna? Po co ta mowa? „Rozkurwił” to kolokwializm, wulgaryzm, zwykle zbędny w narracji słownej, pisanej. Można powiedzieć:
„I właśnie wtedy trafił go cios”.
Ale trzymajmy się jednak tego nieszczęsnego „rozkurwił”. Dlaczego? Bo wzmacnia przekaz. Bo jednoznacznie daje znak, że ta bójka jest brutalna i kontrastuje to mocno z innym życiem bohatera-Grzegorza, w którym preferuje raczej głaskanie. Grzegorz jawi się kryształowo, zaś napastnik jak osoba bez znaczenia, tyle że zbędnie dzika, brutalna, pierwotna. Dodatkowo skrótowiec wzmacnia przekaz wcześniejszego, dość rozwlekłego fragmentu i go równoważy. Jest więc konieczny, ale też użyty w odpowiednich okolicznościach jest smaczny literacko.
A gdybym teraz powiedział Ci, Czytelniku, że Grzegorz jest negatywnym bohaterem tej opowieści, zaś cios napastnika był kompletnie uzasadniony? Musisz mi uwierzyć na słowo, aktualnie nie piszę o żadnym Grzegorzu, Beacie i typie, co rozkurwia nosy, ale mógłbym. I zrobiłbym to tak, że polubiłbyś Grzegorza, który jest typem skurwiela, któremu faktycznie ten cios się należy.
Gdybym pisał cały utwór skrótowcami, nie potrafiłbym pisać literatury. Przyjęło się, że akcję w utworach pisze się szybko, prosto, na temat. Bo taka właśnie jest akcja, szybka, prosta i na temat. Ale jeśli ją wydłużyć, dodaje się jakąś wartość, rozwija bohaterów, pokazuje ich w pewnej relacji do rzeczywistości oraz do siebie wzajemnie.
No chyba, że pisze się powieść sensacyjną. Tam akcja musi mieć większą rolę i jest jej znacznie więcej. Ale koniec końców, nawet w sensacji chodzi o relacje bohaterów do rzeczywistości oraz do siebie wzajemnie. Rambo jest psychicznym wrakiem, w wiecznej depresji, trochę typem ostatniego sprawiedliwego, który musi używać siły, bo na słowa już sił nie starczy. Żołnierz walczący z Predatorem (gra go Arnie, zabijcie mnie, nie pamiętam, jak się ta postać nazywała), to silny, prostolinijny gość, który spotkał się z nieznanym i zmaga się z jego poznaniem, aby to pokonać. Terminator to zaś film głęboko filozoficzny i jestem w stanie to udowodnić, co już zresztą robiłem na prelekcjach na Avangardzie oraz Polconie 2014. Kiedyś zrobię to na blogu.
Można też powiedzieć, że pisanie zdań wielokrotnie złożonych, tak pod względem stylistycznym, jak i psychologicznym, znacznie wydłuży utwór. Otóż wcale nie. Ja staram się tak pisać, a moje dwie powieści mieszczą się w 250 stronach każda. W każdym zdaniu chcę po prostu powiedzieć wszystko, ale w sposób, aby czytelnik jeszcze mógł sobie sam interpretować oraz dopowiedzieć to, co mu pasuje.
Mówią o mnie, że mam język poetycki. To prawda jedynie połowiczna. Lubię wszak używać ozdobników, przymiotników, dookreśleń, przepadam za porównaniami oraz metaforami. Nie każdy pisarz to lubi, to dobrze. Dzięki temu mój język się wyróżnia. O to chodzi. Nie sztuką jest pisać jak reszta. Na co mi taśmowe produkcje skrótowców, jeszcze na dodatek w trylogiach, tetralogiach, rozwleczonych na tysiącach stron? Jeśli bowiem napisze się takiego skrótowca, trzeba go potem uzasadnić, ergo – rozbudować.
Wróćmy do tego przykładu:
„Lidia polubiła Olę, gdyż opieka nad małą była niezbyt skomplikowana”.
Napisanie tego zdania grozi napisaniem kilku następnych. Bowiem oto trzeba wyjaśnić, kim jest Lidia; kim jest Ola; dlaczego Lidia opiekuje się Olą; dlaczego Ola potrzebuje opieki; kim są rodzice Oli i dlaczego wynajmują Lidię do opieki; czemu opieka nad Olą nie jest skomplikowana; o co właściwie chodzi.
Do każdego skrótowca, pochodzącego z mowy, trzeba znać cały kontekst. Otóż czytelnik musi być jak Zenek i Edyta ze wstępu tej notki – musi WIEDZIEĆ coś na pewno, aby taki skrót myślowy zrozumieć.
Do jednego skrótowca potrzebuje się albo kilku do kilkunastu innych skrótowców, albo jednego lub dwóch rozbudowanych zdań, które nakreślą relacje między bohaterami, a rzeczywistością, a także między bohaterami wzajemnie.
Jest to gra niekoniecznie warta świeczki.
Piszę więc poetycko, ale jednocześnie bardzo konkretnie. Czy się opłaca? Cóż, dwie powieści oraz kilka opowiadań zebrało dobre recenzje. Utwory te są też cenione przez czytelników. Oczywiście nie docieram jeszcze tak szeroko, jak bym chciał, więc pula porównawcza jest niewielka, ale mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu. Traktuję bowiem czytelnika jak partnera i chcę dać mu inną jakość, aby zobaczył, że proza jest prozą, nie zaś mową.
Bo pogadać można z kumplem, a poczytać można książkę.
Czego sobie oraz Wam życzę.
Nie piszcie na skróty (chyba, że trzeba) i nie czytajcie na skróty (bo po co?).
O This war of mine usłyszałem po raz pierwszy w pracy. Znajomy zachwalał, opowiadając głównie o zaletach samej rozgrywki, mi zaś się skojarzyło z planszową grą ekonomiczną, zamiast komputerową polemiką na temat wojny. Potem zaś przyszedł shitstorm związany z artykułem Rabija w Newsweeku oraz odpowiedziami na blogach, zGRANI, Zombie Samurai. W tym czasie grałem już w This war of mine jak opętany.
Najlepszym głosem w dyskusji będzie opis moich emocji podczas rozgrywki. Aktualnie prowadzę azyl czwórki cywili, wyjątkowo niezgranych, niedobranych, przypadkowych, jak to zwykle bywa. Zlata lubi grać na gitarze (której nie jestem w stanie dla niej zrobić, więc snuje się smutna); Cveta kocha dzieci (które przychodzą co drugi dzień i proszą to o lekarstwa, to o konserwy); Pavle jako jedyny ma sporą przewagę nad resztą, bo szybko biega (dzięki czemu jest w stanie przeżyć nocne wyprawy po materiały). Jest jeszcze Anton, nad którym chciałbym się chwilkę pochylić.
Anton jest problemem, który mnie jako człowieka wykształconego etycznie, pozostawia absolutnie bezsilnego.
Anton jest biegłym matematykiem, naukowcem, starcem. Nie nadaje się do szabrowania, bo nie uniesie zbyt wiele w plecaku. W dodatku wystartował z chorobą, przez co wszystkie lekarstwa trafiają w końcu do niego. Na dodatek okupuje jedyne łóżko, które przydałoby się choćby Pavle, regularnie patrolującemu okolicę w nocy.
Każdy nowy dzień to dla mnie walka, aby Antona nie zostawić. Z punktu widzenia gry komputerowej, gdzie wybór nie jest etycznym dylematem, a po prostu decyzją w jaki sposób grę wygrać, moje zmagania są bez sensu. Powinienem odstawić starca od kuchenki, zamknąć przed nim szafkę z lekami, odizolować od reszty, posłać na zwiad na pola bitew, aby z nich już nie wrócił. I serdecznie mam na to ochotę.
Wiem, jestem złym człowiekiem.
Jednak Anton żyje. Koniec końców, gdy sytuacja jest krytyczna, dostaje to, co dostać musi. Gdy jego stan się pogarsza, otrzymuje ostatnią dawkę pigułek. Gdy głoduje, przygotowywany jest dla niego posiłek. Łóżko jest właściwie jego. Nikt inny od początku rozgrywki jeszcze w nim nie leżał.
Zachowuję się irracjonalnie, bo Anton jest kompletnie nieprzydatny z punktu widzenia ekonomii gry, która promuje młodych, szybkich, brutalnych. Można This war of mine przejść nikogo nie okradając, nikogo nie atakując, ale to w końcu wojna. Nie ma prostej narracji. Małość dobra, wielkość zła – wielkość dobra, małość zła. Wzajemnie wykluczające się decyzje, rozdwojenie jaźni. Daję piguły dzieciakom, którym niezbyt wierzę, ale są dziećmi. Starzec dostaje, co musi, ale nie natychmiast, nie bez żalu. Dając zasoby dzieciom, jakaś duma we mnie puchnie. Pomagam Antonowi, jestem na siebie wściekły.
Anton to taki trochę ja – naukowiec, ciapa, w codziennych realiach wojny prawdopodobnie zbędny, a wręcz problematyczny. Przypomnijmy – jestem doktorem filozofii, u mnie w domu żona skręca meble, dodatkowo jestem pisarzem i nawet gotowanie przychodzi mi z trudem. Chudzina ze mnie, jestem też kłótliwy. Mam naturalną skłonność do wychodzenia przed szereg, co oznacza w najbardziej brutalnej interpretacji, iż lubię się rządzić. Z zalet – bywam chorowity, więc pewnie szybko umrę.
Gdyby This war of mine odebrać temat, wyszłaby ciekawa gra ekonomiczna. Nie wiem nawet, czy wtedy rozgrywka nie byłaby bardziej satysfakcjonująca. Zgadzam się bowiem z tezą Rabija, iż gra wojenna w żaden sposób nie może być odwzorowaniem wojny jeden do jednego. Wybór sprzed ekranu nie jest porównywalny nawet w ułamku do wyboru w prawdziwej rzeczywistości. Tak samo za błędne uważam obronę tej gry przez podawanie przykładów literatury i filmów. Filmy Spielberga, proza Remarque’a, nie mają za zadanie symulować wojny, a po prostu pokazać jej okrucieństwo. Mogą być polemiką z wojną, ale nigdy nie będą wojną.
Jednak nie bez kozery jest This war of mine symulacją. I to symulacją udaną w stu procentach, bo wywołującą polemikę właśnie. Zdenerwowanie rozgrywką, emocjonalne granie na uczuciach gracza – tym produkt wygrywa. Jeśli ja, który zasiada przed komputerem, aby sobie po prostu pograć, nagle dostrzega okazję do dialogu – sukces. Przede wszystkim – ludzki, nie biznesowy. Widzę wiele wad w This war of mine, bywa nudna, irytująca, znam lepsze gry ekonomiczne, ale nie znam żadnej ekonomicznej gry wojennej, która stawia przede mną konieczność wyborów moralnych.
Mógłbym wygrać w This war of mine będąc skurwysynem i traktując to tylko jako grę, ale zamiast tego sprawdzam swoją moralność w symulacji praktyki. Oczywiście zapewne w prawdziwych warunkach zachowałbym się inaczej, jak tchórz. Nie wiem, nie chcę sprawdzać. Dzięki tej grze tym bardziej nie chcę.
Nie jest This war of mine jakimś fenomenem, przejdę ją i już nigdy nie wrócę. Czasami łapię się, że wolałbym pograć w coś innego, choćby w Shadowrun Returns: Dragonfall, ale zamiast tego, włączam opisywaną grę. I jestem podminowany, wytrącony ze swojej naturalnej równowagi. Nie lubię tego produktu, jest w nim zdecydowanie za dużo żalu i goryczy, nawet jak na mnie (a ja lubię ciężkie narracje, pełne dwuznaczności, brudu), ale coś mnie przykuwa przed monitor.
Cieszę się, że to wyszło spod palców polskich programistów. Jako naród mamy wojnę w krwi, w DNA. Doświadczamy smutku wojny nawet my, którzy nigdy nie uczestniczyliśmy w żadnej jako wojskowi lub cywile. Bo to wynika z naszej tradycji, z naszej historii. Polska to wojna, nawet w czasie pokoju. Można się zżymać, ale sądzę, że to prawda.
Gratulacje 11 bit studios. Zrobiliście coś genialnego w swojej kategorii. I choć nie mogę nazwać tego grą doskonałą, to z pewnością jest wartościowym, dialogicznym produktem. I chyba o to Wam chodziło.
Moja rozmowa z Adamem Podlewskim właśnie ukazała się na łamach Creatio Fantastica. Gadamy o literaturze, szachach, e-bookach oraz ucieczce z „Wyspy Fantastyki”.
E.S.: Nie mam nic przeciwko gatunkowym ograniczeniom. Ba! Nawet nie przeszkadzają mi szufladki. Tym bardziej że w żadną się nie mieszczę i chyba to widać po dwóch opublikowanych powieściach. Aby być szczerym – odchodzę od fantastyki. Przynajmniej tej rozumianej w miarę tradycyjny sposób. Zapuszczam się w stronę eklektyczną, łączę, dzielę, mam za nic podziały. Wiem, że będę pisać po prostu punk, rozumiany po mojemu, nie znajdziesz definicji w słownikach.
(…)
Pełny zapis na stronie Creatio Fantastica.
Chciałbym, aby moje książki zawsze były zaproszeniem do rozmowy. Autor mimo wszystko dość rzadko ma możliwość rozmawiać o swojej prozie lub też przysłuchiwać się jak rozmawiają inni, z definicji mądrzejsi od niego (każdy jest mądrzejszy niż pisarz). Dlatego z poniżej linkowanych recenzji, cieszę się jak dziecko, choć nie we wszystkich pojawiają się pozytywne opinie o Rodzie.
Powinny się co prawda pojawić przynajmniej dwie recenzje i to od patronów (śpi jeszcze Esensja oraz Dzika Banda, w przypadku Dzikiej Bandy jestem w stanie zrozumieć, bo ekipa na czele z Robertem Ziębińskim przyłożyła się do Pop Festiwalu), ale to, co jest, daje dość dobre rozeznanie.
Pozwólcie, że zaprezentuję wszystko w jednym poście, linki będące jednocześnie cytatami.
I wreszcie chyba najbardziej wzruszająca dla mnie recenzja, bo na łamach periodyka, który sam stworzyłem (choć od dawna nie jestem już w redakcji). Adam Podlewski, Creatio Fantastica:
Najważniejsze jest Miasto, ta senna, mgielna i zimna kraina, którą Strzeszewski kreuje – zdało mi się – z większą sympatią niż ludzkich bohaterów. Są też szachy, rozgrywka bogów, demonów i geniuszy, oraz cyzelowane przez autora portrety psychologiczne. W dziewięciu przypadkach na dziesięć taka powieść by mnie zirytowała. Potrafię docenić plastyczny, nasączony brudną poezją język (autor z pewnością pióro wyrobił przez ostatnie lata), ale tym bardziej: jasność, przejrzystość akcji, konsekwencję.
Niedługo wrzucę kolejną porcję Waszych zdjęć z Rodem oraz małą niespodziankę!
Kochani! Robicie coś wspaniałego! W ciągu dwóch ostatnich dni po Facebooku udostępniane są zdjęcia mojej książki, robione całkowicie bez zachęty, z Waszej własnej potrzeby. Nie macie pojęcia, jak mnie to cieszy i jak bardzo jestem wzruszony. Wklejam poniżej Wasze dzieła i obiecfuję, że jeśli będzie więcej, powstanie następny wpis z kolejną galerią.
Jeśli chcecie wspomóc akcję i pochwalić się dziełem, udostępniajcie na fejsie i oznaczajcie mnie lub profil autorski. Możecie też wrzucać linki w komentarzach. Zaczęło się od kotów, ale jak widać nawet siekiery i tostery dołączyły do akcji. Chciałbym zobaczyć „Ród” w lodówce, mikrofalówce, na szczycie góry, czy jakkolwiek się da. Hamuje Was tylko wyobraźnia!
Przy okazji, jeśli ktoś jeszcze nie ma „Rodu”, ma okazję zakupić go na Madbooks.pl.
No i jeszcze jedno – jeśli nie widzicie „Rodu” na półkach księgarskich – zapytajcie swojego księgarza. Dystrybutorem powieści jest Azymut, zaopatrujący lwią część rynku. Księgarz więc zamówi do sklepu na Waszą prośbę.
Dziś, 22 września, trafiła do sprzedaży druga moja powieść „Ród” – książka na wskroś punkowa i międzygatunkowa. Jeśli jeszcze nie jesteście zainteresowani, czytajcie dalej.
Blurb mówi:
Książka, która zwala z nóg niczym apateja!
Gdzieś w naszej lub nie naszej rzeczywistości istnieje Miasto, które z pozoru tętni życiem. Bezimienni bohaterowie zmagają się z codziennością skrywającą całkowity rozkład społeczeństwa i moralności. Zdegenerowane miasto jednak upomina się o każdego z nich i zmusza do dokonania najistotniejszych wyborów.
Wolna wola zdaje się być jednak iluzją, a jedynym ratunkiem jest wyciszenie, ucieczka w stan beznamiętnej konsumpcji rzeczywistości. Ale czy takie życie warte jest kontynuowania? Być czy trwać?
Zaś Ci, którzy ją już czytali, powiadają w ten deseń:
„To wspaniale, że nareszcie doczekaliśmy się na kogoś takiego, jak Strzeszewski. Świetne pióro, odważne i oryginalne pomysły, punkowa zadziorność – „Ród” to brawurowa i bezwzględna literatura.” – Paweł Majka, autor bestsellerowego „Metro 2033: Dzielnica obiecana” i „Pokój światów”
„Romans z „Rodem” Emila rozpoczął się banalnie – od uwiedzenia. Zostałem uwiedziony. I chociaż wydawałoby się, że za stary jestem na miłość od pierwszego wejrzenia, to jednak dałem się zauroczyć tej historii od pierwszych akapitów.” – Marcin Jamiołkowski, autor „Okupu krwi”
Na półkach księgarń powinna być dostępna w ciągu kilku dni (jeśli gdzieś jej nie widzicie, zamawiajcie, a księgarz sprowadzi – nie każdy wie, że ma do czynienia z „hitem”, ekhem…). Tymczasem można ją kupić w poniższych miejscach.
Nie informowałem ostatnio o publikacjach i recenzjach mojego autorstwa, więc pora nadrobić zaległości. Oto cztery najnowsze, wszystkie z Dzikiej Bandy.
Popkultura to echa świata – wywiad z Pawłem Majką
Dzika Banda: Dlaczego modna jest postapokalipsa? Chcą ją pisać w Rosji, we Włoszech, w Polsce…
Paweł Majka: Tak naprawdę pojęcia nie mam skąd ta moda. Gdyby zjawisko dotyczyło Polski, powiedziałbym, że przyzwyczajeni do życia nie tyle w pokoju, co między jedną a druga wojną, zaczynamy się niepokoić długim spokojem. Ale „metro” czytają na całym świecie, globalną karierę zrobiły też apokalipsy zombie.
Na biografię Beksińskich czekałem od dawna. To temat okrutnie ponury, gorzki, tragiczny, ale i fascynujący. To nie banał, ale żywa prawda. Nic banalnego bowiem nie ma w życiorysie Beksińskich ojca i syna. Rzeczywistość nakreśliła ich na postacie niczym z dramatu, czy horroru. Ich losy są tak specyficzne, tak bardzo również oddziałują na emocje, że zajmować się nimi literacko albo dziennikarsko, to zadanie iście samobójcze.
Chuck Palahniuk wraz z ilustratorami Cameronem Stewartem i Davidem Mackiem intensywnie pracują nad komiksem „Fight Club 2”. Pierwsza z dziesięciu części ma zostać wydana w maju 2015 roku. Prawie gotowe są wszystkie scenariusze Palahniuka, do obejrzenia są również pierwsze szkice okładki Macka. Cameron Stewart – główny rysownik – ma zamiar przedstawić wszystko w tonie kreskówkowym, nieco przesadnym. Ma być to kontrastem do trudnej i gorzkiej fabuły w stylu punk, jakim można nazwać twórczość Palahniuka.
W zbiorze opowiadań ze świata Westeros „Rycerz Siedmiu Królestw” George R. R. Martin pokazuje to co najlepsze oraz to co najgorsze w jego pisarstwie. Dla obeznanych z jego wczesnymi opowiadaniami lektura będzie jednak okrutnym rozczarowaniem.
Jedną z najmądrzejszych decyzji w moim życiu było wzięcie dnia wolnego po Polconie w Bielsku-Białej. Dzięki temu mogłem pozbierać myśli i przygotować się do powrotu do rzeczywistości.
Pomimo kilku fuck-upów, Polcon 2014 uważam za udany. Miasto było absurdalnie magiczne i pojawienie się w jego krajobrazie uważam za dar od losu. Dawno nie widziałem tak ciasnych, urokliwych uliczek, tak szczerej a jednocześnie eklektycznej architektury oraz knajp, w których zaklinanie czasu udawało się tak doskonale. Dopisało także towarzystwo zapewniające wiele wrażeń. Czułem się cudownie, za co dziękuję!
Co do samego konwentu oraz mojego w nim udziału, to absolutnym zaskoczeniem okazały się tłumy w sali prelekcyjnej o 11:00 godzinie w sobotni poranek. Byłem przekonany, że nikt nie przyjdzie na prelekcję o filozofii w fantastyce (na dodatek w sosie kpiąco-humorystycznym) i spokojnie będę mógł udać się wypić więcej kaw, co szczerze powiedziawszy było mi potrzebne. Ludzie! Byliście genialni i zapewniliście mi większą dawkę energii, niż było to konieczne. Miło było mi Was poznać, mam nadzieję, że nie dałem plamy.
Parę problemów technicznych związanych z premierą Rodu rzutowało na późniejszy punkt programu i z tego nie jestem już tak zadowolony, aczkolwiek nie miałem na to wpływu. Łudzę się jednak, że 22 września, czyli w dniu właściwej premiery, zechcecie spojrzeć na powieść i dodać ją do swoich koszyków.
A teraz parę fotek, które powiedzą więcej niż słowa. Zapraszam.
Zostałem nominowany przez Krzyśka Kietzmana do opowiedzenia o najistotniejszym książkach w moim życiu. Nie wierzę w łańcuszki, ale ten dotyczy literatury, więc oto i moja lista.
Fight club, Chuck Palahniuk – chyba najważniejsza książka w moim życiu, opisująca moją gorycz, rozczarowanie i okrutną potrzebę buntu. Jednocześnie dokument tego, jakim tragicznym zwierzęciem jest człowiek bez ram i norm, a lektura doprowadziła mnie do ostatecznego zrozumienia, że granicą mojego świata jest świat drugiego.
Głos Boga, Jacek Sobota – wstrząsająca opowieść o ideologicznej tułaczce, o beznadziei poszukiwań, ale też potrzebie tychże. Rzecz stawiająca ostateczne pytania, pozostające zawsze bez odpowiedzi. Jacek pozostawił mnie bezradnym w stosunku do tego, co przeczytałem. Przeżywam to do tej pory.
Zbrodnia i kara, Fiodor Dostojewski – to banalne, wybierać klasykę, ale to ważna książka o upodleniu, ambicji tak wielkiej, że przekraczającej wartości. Dostojewski otwiera oczy, swoje i czytelników. Dzięki lekturze ostatecznie doszedłem do tego, jaką literaturę uwielbiam.
Moskwa-Pietuszki, Wieniedikt Jerofiejew – jedyna książka z całego zestawienia, której nie skończyłem i nie zamierzam nigdy skończyć. To przeprawa na którą jedno życie to za mało. Pijacka literatura, którą czytam tylko na rauszu, dla uszanowania dzieła. Nie, żebym namawiał nikogo…
Wigilijne psy, Łukasz Orbitowski – dorwałem to w Wigilię, naprawdę. Jedna z ważniejszych książek, jakie czytałem. Dowiedziałem się, jak można krwawić podczas lektury, jak pisanie pełne pasji, potu i autentyczności jest istotne. Orbitowski opowiedział mi historię o tym, jakim autorem sam chcę być – sobą i tylko sobą.
Miasto śniących książek, Walter Moers – zaskakujące przeżycie. Nie umiem dobrze opisać tego tomiszcza, oprócz tego, że rozbroiło mnie, otworzyło na wszystko. Literatura ściśle rozrywkowa może być ambitna, a pozycje Moersa są tego dowodem.
Folwark zwierzęcy, George Orwell – nie można przeżyć młodości nie czytając Orwella. To jedna z pierwszych prywatnych biblii mojego buntu. Ukształtowała mnie politycznie, ideologicznie oraz etycznie. Świat jest przypisem do Folwarku zwierzęcego.
Traktat logiczno-filozoficzny, Ludwig Wittgenstein – największe przeżycie studiów. Wittgenstein był jak bomba atomowa. Chciałem nawet pisać o nim doktorat, ostatecznie zrozumiałem, że nie udźwignę i postawiłem na Bachtina. Traktat to rzecz z gruntu ontologiczna, ale ja traktuję ją także w kategoriach etycznych, na własny użytek. Do tej pory dziwię się, że moi wykładowcy nie zauważyli, że to to najlepsze porady dla pisarzy, jakie można w życiu dostać.
Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena Grzebałkowska – uwielbiałem i ojca, i syna. Ta książka odbrązowiła mi te postacie, ale utwierdziła w chorej miłości do obu. Znakomita lektura, autorka nie podeszła do tematu na kolanach, za co chwała.
Neuromancer, William Gibson – chciałbym kiedyś napisać cyberpunk, właśnie dlatego, że po Gibsonie nie da rady go napisać. Jestem pokoleniem technologii Sieci i Neuromancer uszeregował dla mnie Sieć. Pokazano mi, z czym tak naprawdę mam do czynienia i dlaczego powinienem wiedzieć, do jakiego bagna wchodzę. Oraz jak to bagno wiele może mi dać przy zachowaniu ostrożności.
Pozostało mi już tylko nominować kogoś, aby opowiedział o swoich książkach. Będzie mi miło, jeśli z zaproszenia skorzysta Paweł Majka, Piotrek Rogoża oraz Błażej Jaworowski. Działajcie, panowie!
Kto nie pisze, ten nie żyje. Ja żyję, choć w ukryciu – póki co. Przypomniałem sobie jednak, że o czymś zapomniałem, a dokładniej o blogu. I jak zwykle przychodzi do głowy, kiedy za rogiem czai się promocja książki. Jestem perfidny.
Nie będę czarował – dopadło życie. Ono zawsze w końcu dopada, bo ileż można trwać w literaturze? Literatura to doskonalszy ze światów, ale niestety ontologicznie podrzędny codzienności. Nic na to nie poradzę. No ale jestem, wróciłem. I mam dla wszystkich nową powieść.
Część Czytelników mogła już o niej nieco usłyszeć, tudzież przeczytać. Tytuł to Ród, zgodnie z założeniem jest to coś zupełnie innego niż Ektenia, choć pod względem formalnym i konstrukcyjnym zdaje się podobna (kilka historii w miarę oddzielnych rozdziałach-opowiadaniach lecz tym razem spiętych ściślejszą klamrą niż w przypadku mojego powieściowego debiutu). Gatunkowo można książkę przede wszystkim zaliczyć do realizmu magicznego, dalej do miejskiej grozy, urban legends, czy też prozy alkoholowej. Jakoś tak wychodzi, że co się biorę za konwencję, to wyginam ją i łamię. Sprawdzam, jak bardzo się da. Podoba mi się taki proceder.
Rzecz premierę będzie miała na początku września na Polconie 2014 w Bielsku-Białej. Wydaje bydgoskie Genius Creations. I tak – uprzedzam pytanie – będzie papier. E-book też. Nie może nie być e-booka, o reputację trzeba dbać.
Promocja już nieśmiało ruszyła. Dostępne są fragmenty (chociażby o tutaj – KLIK) oraz moja facjata wraz z notką na stronie wydawcy (o tutaj – KLIK 2), a i gadałem trochę o książce na tegorocznej Avangardzie w Warszawie (podcast z relacją dostępny jest na tej stronie, tam też mniej więcej w czasie 1:08:00 o mnie – KLIK 3). Ród to dalej fantastyka, akcja dzieje się w wykreowanym na potrzeby powieści Mieście, które ma znamiona wszystkich dla mnie ważnych miejsc. Bohaterami są everymani, zaś wszystko podlane jest sosem bardziej rozrywkowym niż w Ektenii. Nie znaczy to jednak, że rezygnuję z ideologicznej goryczy literackiej. O debiucie pisano, że trudny, że bohaterowie skażeni złem i ułomnością przemieszaną z nienawiścią. Ród to kontynuacja tej myśli o świecie oraz ludziach, przy czym wydaje mi się, że jestem chyba dojrzalszym autorem, dzięki czemu mogłem to przedstawić strawniej. Ludzie ocenią.
W międzyczasie jeden z Czytelników Ektenię sobie wydrukował, co wzruszyło mnie okrutnie. Na dowód załączam zdjęcie.
Pracowałem również nad redakcją książki Dawida Kaina Kotku, jestem w ogniu, wydanej parę dni temu. Z efektów jesteśmy zadowoleni, a ja sądzę prywatnie, że to najlepsza książka w dorobku Dawida. To był zaszczyt wziąć ją w swoje łapy i oszlifować. Kwasowa jazda bez trzymanki z literaturą na pierwszym planie – tak opisałbym powieść. Dawid tworzy alternatywny świat, w którym to właśnie twórczość pisarska ma głębokie znaczenie ontologiczne. Jednocześnie styl pozwala na sporą dawkę radości. To rozrywkowa powieść z ogromnym ładunkiem inteligencji. Ale nie musicie mi wierzyć, wszak maczałem w tym palce. Sprawdźcie sami – KLIK 4.
A tu okładka Kotka…
Spodziewajcie się dalszych notek, choć nie wiem jak często. Bo jak mówi Paulo Coehlo „Czasem jest czas. Czasem”.
Wycofałem się ostatnio, bo doszedłem do wniosku, że po intensywnej promocji „Ektenii”, kiedy to można było otworzyć lodówkę, a ja tam byłem, należy się wszystkim (w tym mi) trochę oddechu.
Prawda jest też taka, że po publikacji debiutu coraz trudniej mi pisać. Gdy książka była jeszcze w planach, potem w redakcji, korekcie, przed publikacją, tworzyłem jak opętany. Mam sporo materiału, który czeka na dokończenie. Plany są mocne – sił brak.
Terminy gonią, więc pora się spiąć i narzucić mordercze tempo, jak zwykle w takich przypadkach. Po „Ektenii” worek się rozwiązał. Otworzyły się furtki, przez które przeszedłem z radością. Będę dzielił się wieściami na blogu, bo jest czym. Oczywiście w odpowiednim czasie.
Byłem jednak przekonany, że coś na wzór ulgi spłynie na mnie po debiucie powieściowym. Jest dokładnie odwrotnie. Książka zebrała bardzo przyzwoite recenzje i czuję, że wysoko ustawiłem sobie poprzeczkę. Mam zamiar ją przeskoczył przy okazji następnej powieści, nie ukrywam jednak, że planowane (i już realizowane) są rzeczy również zupełnie nie przystające do obrazu Strzeszewskiego jako tego autora od ciemnej, depresyjno-maniakalnej strony. Głównym hasłem jest tu płodozmian. Oczekiwać należy zaskoczenia (choć tego oczekiwać nie sposób).
Plan jednak planem, a życie życiem. Czas się skurczył, a siły jakie zainwestowałem w „Ektenię”, uleciały. Nabieram siebie, nabieram świata. Nie jestem Marią Peszek i nie będę twierdził, że tworzenie sztuki to jest krew, pot i łzy, ale na pewno nie jest to proste. Jeśli jest się autorem dążącym do obsesyjnej kontroli nad swoim dziełem, to trudno jest pisać, gdy myśli błądzą rozproszone. Utraciłem komfort pisania. Sam od siebie teraz oczekuję więcej. To mocno paraliżuje.
Piszę, ale od czasu wydania debiutu wolniej niż dotychczas. W ciągu ostatnich trzech miesięcy napisałem raptem kilkadziesiąt tysięcy znaków. O ile wcześniej wylewało się ze mnie, o tyle teraz sączy jak krew z nosa. I nie jestem z wyników jakoś szczególnie zadowolony.
Jestem więc na przymusowym urlopie twórczym, z doskoku dopisując kilka zdań tu i tam. Zwykle nie miewam tego odczucia rozczarowania nad pustą kartką, bo zasiadam do pisania z gotową myślą w głowie, a później po prostu ją spisuję. Nie czynię tego z żadną regularnością, nie siadam o określonej godzinie przed laptopa. Nie wiem więc, co to jest – pusta kartka. W moim przypadku nigdy takowa nie jest, bo od razu po otwarciu pliku zaczyna się wypełniać, idea rusza z miejsca, materializują się znaki. Teraz jednak zdecydowanie za wolno, z mniejszą swobodą.
Trzeba wierzyć, że to tylko przejściowa sytuacja. Pracuję nad poprawą, a Wy trzymajcie kciuki.
Na stronie szortal.com rozmawia ze mną Rafał Sala.
Kiedy zorientowałeś się, że chcesz zostać pisarzem? Czy było to Twoje dziecięce marzenie, a może po prostu z biegiem czasu do tego dorosłeś?
Pisanie istniało dla mnie, odkąd załapałem różnicę między słowem „mam”, a „mama”. Nie wiem, czy to wybrałem, czy mnie wybrało. To jest pytanie o korzenie, a korzeniami zawsze jest czytanie.
Ektenia w sprzedaży od trzech dni, ale mogę poinformować dopiero teraz, gdyż odwiedzałem Kraków w związku z premierą książki na konwencie Imladris.
Pod obrazkiem macie link prowadzący do sklepu Powergraphu, gdzie można nabyć pierwszą polską steampunkową powieść wydaną tylko w e-booku!
Zapraszam do czytania! Aby zachęcić wszystkich proponuję również zapoznać się z darmowym, otwierającym fragmentem na Katedrze oraz do recenzji na stronie Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego (tekst pióra Adama Podlewskiego). A oto jej fragment: Strachy reformacji, zawiedzione złudzenia XIX wieku, ale też Front Wschodni, upadek militarystycznego lewiatana, i ponadczasowy horror zinstytucjonalizowanego szaleństwa (opisy szpitala dla obłąkanych to najmocniejsze fragmenty książki) – wszystko to miesza się jak ta ożywiona glina, lepiąc coś fascynująco obcego i znajomego jednocześnie.
Pierwszy fragment Ektenii do poczytania na Katedrze.
Obrodziło ostatnio w publikacje, więc z kronikarskiego obowiązku wypiszę, gdzie można przeczytać moje artykuły. Serdecznie zapraszam!
Na hatak.pl znalazła się recenzja trzech książek Sławomira Kopera – Nauczyciel międzywojnia.
Na Dzikiej Bandzie zaczęło się od recenzji Czarnej Wołgi. Kryminalnej historii PRL…
… przeszło przez Zoo City Lauren Beukes…
… i wylądowało na krótkiej recenzji Odwrotniaka Kuby Małeckiego.
Dodatkowo, jeśli ktoś nie zauważył, prowadzę rubrykę W Sieci Czasu Fantastyki. Darmowe numery w formacie cyfrowym pobrać można przez Nexto.pl.
Dodatkowo chciałbym dorzucić jeszcze kolejne zdjęcie grupy Altersteam z sesji zdjęciowej dla Ektenii. Moim zdaniem niezwykle smakowite!
Jeden z moich znajomych napisał mi ostatnio coś ciekawego. Na zdjęciu z pewnego konwentu fantastyki w Krakowie, na którym się znalazłem, dopatrzył się w mojej osobie postawy buntownika z wielką wiarą w walkę o lepszą sprawę. Można to rozumieć dwojako.
Z jednej strony to wszak dobrze, że inni widzą we mnie siłę, o której sam nie zdaję sobie sprawy. Bardzo szlachetnie jest buntować się i kto nigdy w życiu tego nie robił, na starość obudzi się nagle, otrząśnie, przetrze oczy, by za chwilę zostać zalanym żółcią rzeczywistości. Żyć w zgodzie ze światem za młodu oznacza tylko tyle, że poczucie rozgoryczenia, przegranej i ogromnego żalu uderzy wtedy, gdy już będzie za późno i siły do podniesienia ręki się nie znajdą, a dłoni zacisnąć w pięść już nie da rady. Walka o lepsze życie ma sens tylko wtedy, gdy jeszcze się w tym życiu nie tkwi po szyję. Potem z bagna się już człowiek nie wygrzebie.
Ja oczywiście walczyłem jako szczeniak, nie znając jeszcze znaczenia tej walki. Instynktownie czułem jej potrzebę, wzywała mnie, uciskając wrażliwość wtedy jeszcze naprawdę wrażliwą. I tak biegł mi czas, w zmaganiu z losem, więc nawet nie zorientowałem się, kiedy minął mi bunt. Okopałem się na stanowiskach, zająłem dogodne pozycje. Mogłyby być lepsze, stwierdzam po latach, ale równie dobrze mogłyby być gorsze. Tam gdzie jestem przynajmniej sporo widać. Nie jestem za dobrze chroniony przed kulami, jakie wystrzeliwuje życie, ale przynajmniej wiem, skąd padną strzały.
Widzę wielu młodych ludzi, którzy niekoniecznie czują potrzebę buntu i nadziwić się nie mogę. To znaczy rozumiem, w 2013 roku żyje się już inaczej niż 2003, a już w ogóle 1993 to inna aksjologicznie platforma. Dziś jest wygodniej, więcej, szybciej. Nieco starsze pokolenie popełniło już wszystkie błędy, jakie można było popełnić, postawiło, co dało się postawić. Pora spijać śmietankę, zjeść wisienkę, nie musicie dziękować. Idźcie i bawcie się, dzieciaki. Na starość was dopadnie.
Druga strona medalu wygląda jeszcze gorzej, niż poprzednia. Otóż jeśli ludzie jeszcze dostrzegają we mnie tę siłę fatalną, jaką jest wiara w walkę o lepszą sprawę, to znaczy, że blisko mi do donkiszoterii. Czy jeszcze walczę z wiatrakami, nie wiem. Mam nadzieję, że nie, bo jeśli tak, to przyszłości dla siebie nie widzę. Dziś mam rodzinę, żonę, kota, dzieci być może nadejdą, przyjaciele są wokół, oddani od lat – nie trzeba mi dziś walczyć o nic więcej. Swoje zrobiłem, stałem na zgliszczach wartości, wściekły na rzeczywistość, że podła jest i niesprawiedliwa. Miotałem się, by zmienić to i owo, co byłem w stanie albo nawet co pozostawało poza moją mocą. Upadałem, czołgałem się, biegłem. Dziś wreszcie dotarłem do swojego okopu. Nie chcę iść dalej, tylko zepsułbym to, co udało mi się wywalczyć. Niech młodzi biegną, ja z chęcią będę osłaniał.
Wydaje mi się naturalną koleją rzeczy, że zmieniają się pokolenia i że od młodych wymaga się więcej, niż od reszty. Być takim właśnie młodym to żyć w wiecznej przyszłości, nastawionym na jutro, wyrywać się z teraźniejszości, burzyć schematy. Być młodym to pozwolić, by czas biegł.
Być trochę starszym (bo ja przecież wcale stary nie jestem, choć siwizna po bokach i na brodzie, a zakola niedługo połączą się w wyspę), to szukać tego czasu. Tego skradzionego na wydrapanie sobie miejsca w nieprzyjaznym świecie. To pora, aby wreszcie stanąć. Nie – być dumnym. Nie ma nic dumnego w życiu. Jeśli wpadnie się w pułapkę wiecznego biegu, można skończyć jak wielcy nieobecni (spójrzcie na życiorysy zmarłych rockmanów).
Co prawda można również dogonić genialność, jak niektórym się udało. Mądrość polega jednak na tym, aby nie być najlepszym człowiekiem w ogóle, a jak najlepszym jest się w stanie być. Ale to być może tylko „mądrość” dla głupców, nie wiem. Nie podejmę się oceny.
Kiedyś szło się w plener pić wódkę z Rimbaud, Orwellem i Baudelaire’m, na ustach mając słowa krzykliwych metalowych kapel, które uczyły walki o swoje. Piękne mam wspomnienia, takie, których dzieciom nigdy nie opowiem. Dziś staram się nie upijać na smutno (wódka też już inaczej smakuje), na playliście mam filmik z kranem, który pije wodę oraz śpiewające kozy. Nie wiem ani krzty więcej, niż wiedziałem kiedyś, ale wreszcie cała ta wiedza nie burzy już krwi, a zamiast tego daje spokój. Przetrawiłem ją, przyjąłem i ukryłem głęboko.
Wydaje mi się, że nie mam w sobie już wiary w walkę o lepszą sprawę. Czy to dobrze, czy źle? Czy w ogóle można rozpatrywać to w takich kategoriach? Człowiek po prostu wie na co go stać. Jeśli ma siłę, niech biegnie nawet pomimo zdrowemu rozsądkowi. A nuż się uda? Co do mnie, to nie mogę być siebie pewny. Nie wiedziałem bowiem, kiedy ostatecznie przestałem walczyć. Może nigdy? A może nigdy nie walczyłem?
Jeśli mogę zadawać sobie te pytania, to chyba udało mi się jedno – odnaleźć czas, który kiedyś straciłem. Mam wrażenie, że o to w tym wszystkim chodzi – zgubić się, by się wreszcie odnaleźć.
Ale ja nie mam monopolu na prawdę. Za młody jestem.
PS: hipcia wkleiłem z dwóch powodów. Po pierwsze: aby nie było za poważnie, a z lekkim dystansem, koniecznym w tego typu rozważaniach. Po drugie: bo to piękne zwierzęta są i należy im się miejsce na tej stronie.
W związku z zawieszeniem internetowego periodyku Drugi Obieg Fantastyki zostałem z uciętym tekstem. Pierwsza część Znicza ukazała się w ostatnim dostępnym numerze DOFu, druga miała ujrzeć światło dzienne w kolejnym. Niestety tak się nie stanie. W związku z tym zdecydowałem się opublikować cały tekst za darmo w formie e-booka, aby dać Wam to, na co zasługujecie.
Na okładce znajduje się znakomite zdjęcie Bogdana Białczaka (wykorzystane za Jego zgodą, serdecznie dziękuję!), za redakcję tekstu odpowiada Paweł Szulc, a za skład lemon z forum DOFu. Dziękuję Wam wszystkim za współpracę!
Pliki do pobrania za darmo w formatach pdf, e-pub oraz mobi. Ściągajcie, czytajcie, opiniujcie! Będę niezmiernie wdzięczny.
Emil Strzeszewski „Znicz” – pdf